Kiedy deszczowe dni się skończyły (a w każdym razie przestały trwać dzień i noc), można wyjść na spacer:
Albo taki:
Jedna i druga trasa prowadzi oczywiście wzdłuż Gangi, od jednej do drugiej, trzeciej i trzydziestej trzeciej świątyni czy małego shrine (mała i skromna budowla świątynna). Lecz można także spróbować i innej rzeczy, a mianowicie odpuścić sobie jedzenie w kantynie aśramu, i pójść w głąb miasta. Święto ku czci Śiwy skończone, więc ulice są względzie wyludnione i można względnie niezauważalnie przejść między jednym a drugim wzrokiem bardzo zaciekawionego czyjąś nieindyjską obecnością Hindusa. Względnie, bo prośby o wspólne zdjęcie pojawiają się i tak: od rodzin, od chłopaków, od udawających sadhu (świętych mędrców) nieświętych niemędrców (dziś miałam niebywałą przyjemność rozmowy z jednym takim delikwentem, ale o tym innym razem…). Tyle że nieświęci niemędrcy za zdjęcie chcą pieniądz, więc merci. Zdjęcie jednak robię, i idę sobie:
A w mieście można na przykład spróbować lokalnej jogicznej kuchni, 100% organic – jak to często nas, nieświadomych życia, turystów autochtoni biznesu zapewniają. Zatem idziemy jeść owo organic jedzenie:
Chociaż w grupie raźniej:
My jednak postanowiłyśmy zjeść coś rodzimego (już nie jedzenie z aśramu wydawane dla mniej lub bardziej biednych i bezdomnych nieświętych niemędrców), a jako że najbardziej brak nam ruskich pierogów, to ich tybetańska wersja, czyli momosy, jest idealna. Były dwa podejścia. Takich momosów nie jemy (tak, tym razem należy ocenić książkę po okładce, a momosa po kształcie):
A tutaj w pełnej krasie bardzo designerskiego podania (w środku ketchup):
Takimi momosami natomiast można objadać się do woli:
Zbliżenie na bardzo smaczny sos o trudnym do określenia smaku, lekko kwaśny, niemal nie spicy (pikantny):
A w środku zupa warzywna:
Na zapitkę lassi bananowe, wolę mango, ale przepiło mi się już:
I to by było na tyle.