Od ostatniego wpisu minęło trochę czasu (opublikowałam go mniej więcej tydzień po napisaniu, bo dopiero po tygodniu dostaliśmy internet). Ogromne tereny Himalajów w Himachal Pradesh poza lokalną siecią wyzbyte są zasięgu komórkowego, co z jednej strony jest denerwujące, ale z drugiej – człowiek odcina się od pewnej części siebie, która potrzebuje odpoczynku, a zarazem umysł/serce poznaje nowe rzeczywistości wewnątrz siebie, o których nie do końca wiedział, że istnieją. Naprawdę cudowne uczucie.
W dużej grupie poznanych po drodze – w guest house’ach, na szlakach i restauracjach – Izraelczykach, parze z Kerali (przepięknie zielony stan na południu Indii), Chińczyku, parze z Turcji, kilku Amerykanach i Polce, zwiedziliśmy kilka unikatowych, mniejszych i większych wiosek przepięknych dolin Spiti i Kinnaur: Leh, Manali, Kaza, Ki, Dhankar, Tabo, Kalpa (szczegółowiej o każdym z nich później).
A teraz siedzimy w lesie, na przeciw dzikiej rzeki (Baspa), łowiąc ryby, przygotowując tybetańską herbatę na krystalicznie czystej wodzie ze strumienia:
Z tyłu za nami malutka buddyjska gompa patrzy razem z nami na majestatyczny, czasem schowany w białych obłokach Kailash, świętą górę każdego jogina, wypełnioną mocą Pierwszego Jogina i jego Energii (Śiwy i jego małżonki Parwati)…
Wiele wieków temu jogini spędzali na tych świętych terenach wiele długich lat medytując w ascezie… Wczorajszej nocy z włoskimi Hindusami i Amerykaninem (właśnie otworzył backpackerski hostel, w którym teraz śpimy) rozmawialiśmy o tym, kim jest jogin. Bardzo trudne jest życie jogina – oddane jedynie ascezie i duchowości… A najwspanialsze jest to, że ta duchowa tradycja nadal jest w Indiach żywa, ukryta w Himalajach.
Gdzieś w pobliżu tej mądrości, która skrywa siebie w kamieniach, potokach, skałach, pustynnym widoku, mantrach pisanych na kamieniach przy buddyjskich gompach, w medytacji pojawiającej się, gdy uwaga zostaje skoncentrowana na szczycie Góry…